Kryzys wiary? A może brak akceptacji przez coraz większą liczbę katolików dla nieracjonalnej interpretacji przykazań bożych i sposobu kreślenia przez kościół instytucjonalny norm i zasad mających regulować relację między ludźmi?
Wydawać by się mogło, że ludzie coraz mniej utożsamiają się z wiarą katolicką dlatego, że kościół zbyt głęboko wchodzi w życie polityczne państwa, jego hierarchowie kierują niepochlebne slogany do osób LGBT+, czy „zmuszają” kobiety do rodzenia dzieci, które nie mają żadnych szans na przeżycie poza łonem, a czego częstą konsekwencją jest nawet śmierć matki. O ile niektóre z przykazań takie jak „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” nie wywołują skrajnych emocji i nie powodują głębszego zastanawiania się nad ich sensem i zasadnością, o tyle już przykazanie „nie cudzołóż” wydaje się być na drugim biegunie emocjonalności w porównaniu do pierwszego zacytowanego. I to nie dlatego, że ono czegoś zabrania. Bardziej chodzi tutaj o jego nieracjonalną interpretację. Bo niby dlaczego morderca, który wyzna skruchę na łożu śmierci i Bóg poprzez osobę księdza odpuści mu grzechy ma doznać zbawienia, a kochająca mama i tata, którzy otaczali swoją rodzinę miłością, a dla dzieci poświęciliby wszystko, ale żyją bez ślubu kościelnego, mają zostać skazani na potępienie wieczne? Kolejne przykazanie, które może wydawać się tak oczywiste, że już bardziej nie można to „Czcij ojca swego i matkę swoją”. Czy aby na pewno zawsze i bez względu na wszystko? A jeśli rodzice zamiast pomagać swojemu dziecku w pokonywaniu przeszkód, przeszkody te przed nim stawiają i to takie nie do przejścia. Kiedy zamiast przytulić i okazać miłość w trudnych sytuacjach, wpędzają w jeszcze większe poczucie winy i burzą poczucie własnej wartości, upokarzając na każdym kroku. Czy wówczas tacy rodzice to osoby bliskie, czy tylko blisko spokrewnione, którym się żaden szacunek nie należy?
Przytoczę w tym miejscu historię pewnej dziewczyny.
Kinga, bo tak miała na imię, od najmłodszych lat była wychowywana zgodnie z „prawdą” głoszoną przez księdza na ambonie w małej podkarpackiej miejscowości. Wiara była dla niej bardzo ważna i jej zasady przyjmowała za wyznacznik postępowania dobrego człowieka. Żyła w rodzinie, w której ojciec, osoba okrutna, bez empatii i bardzo przemocowa, uczęszczał w każdą niedzielę na mszę świętą, a zaraz po niej upokarzał Kingę podczas pijackich libacji z kolegami, kierując w jej stronę obraźliwe zwroty, niejednokrotnie popychając, czy nawet kopiąc. Nie oszczędzał również swojej żony. Pewnego razu dotkliwie ją pobił za to, że znalazł w jej torebce tabletki antykoncepcyjne. Bo przecież ksiądz mówił, że używanie takich środków to grzech śmiertelny i czyn godny największego potępienia. Nie istotne było dla niego, że kobieta nie chciała mieć więcej dzieci, obawiając się, że nie zdoła im zapewnić godnego życia.
Kinga dorastała z przekonaniem, że mimo wszystko ojcu należy się szacunek, za to że jest po prostu ojcem, a nawet próbując usprawiedliwiać jego zachowa, winą obarczając alkohol.
Czy powyższy opis to tylko fikcyjna historia? Jeśli tak to na pewno jak najbardziej prawdopodobna. Dlatego robiąc mały przeskok czasowy będę ją kontynuował…
Kinga, w dzień swoich 20-tych urodzin wyjechała ze swojej rodzinnej miejscowości do dużego miasta, gdzie w końcu znalazła upragnioną pracę i zaczęła studiować. Z jednej strony czuła pewną ulgę, miała wizję wolności, z drugiej strony żyła w coraz większym strachu, gdyż nie wiedziała co dzieje w jej domu, czy ojciec znowu nie znęca się nad matką. W międzyczasie poznała mężczyznę – Staszka, którego zaczęła darzyć coraz mocniejszym, odwzajemnionym uczuciem. Po 4 miesiącach spotykania się Staszek zaproponował jej nawet wspólne zamieszkanie. Ale wówczas Kinga przypomniała sobie słowa ojca, cytując je sobie w myśli: „jak się dowiem że spałaś u jakiegoś chłopa i przyjdziesz do domu z brzuchem to Cię wydziedziczę i wyrzucę na zbity pysk”. Kinga zaczęła stronić od spotkań ze Staszkiem, jednocześnie bardzo z tego powodu cierpiąc. Im rzadziej go widywała, tym bardziej uświadamiała sobie, że go kocha. Brak kontroli nad sytuacją w domu, nieprzespane noce oraz rozterki dotyczące wyboru pomiędzy szczęściem a zasadami wiary prowadziły Kingę do coraz mocniejszego kryzysu.
Pewnego dnia Kinga dowiedziała się, że w wypadku samochodowym zginęła jej ukochana mama, jedyna osoba na którą mogła liczyć, a całą sytuację skomplikował fakt, że jej ojciec
w tym samym wypadku doznał takich obrażeń, że wymaga całodobowej opieki. Świat się dla niej zawalił. Straciła matkę. Ale o dziwo nie poczucie braku matki najbardziej ją przeraziło. Potężny strach wzbudziła w niej perspektywa powrotu do rodzinnego domu i konieczność opieki nad ojcem, którego w głębi duszy tak na prawdę nienawidziła, ale w jej przekonaniu „musi” kochać… Kinga załamała się.
I na tym tą historię zakończę.
Na jednym z portali katolickich spotkałem się z twierdzeniem, iż każdy kryzys jest zaproszeniem do porzucenia dotychczasowego status quo i swoistego „skoku w nieznane”. Tylko co jest niby złego w tym nieznanym? Czy tkwienie przez lata u boku przemocowego męża, mając wybór bycia szczęśliwą z kimś innym, jest czymś godnym potępienia? Oczywiście wszystko zależy od naszego systemu wartości, przekonań religijnych i należy uszanować wolę pozostania u boku takiego człowieka, któremu przysięgaliśmy miłość i wierność, aż do śmierci. Ale z drugiej strony takie samo prawo mamy odejść i zacząć życie „od nowa”.
Cały teks skłonił mnie do zastanowienia nad tym, czy warto robić coś wbrew sobie, ze strachu, dla „świętego” spokoju, a jedyną szansę na zbawienie i życie wieczne z perspektywy katolika, należy upatrywać w przestrzeganiu zasad (często, które nie są naszymi zasadami)?